Ale ubrudziłeś mi kevlar! śmiał się Jarek Łukaszewski na treningu Stali, gdy przyjechał za plecami Kamila Brzozowskiego. Nie da się ukryć, że popularny Łukasz to właśnie dobry duch drużyny. Sympatyczny i skory do rozmów, na torze zaś waleczny, choć w obecnym roku zdecydowanie prześladowany przez pecha! Choć już nie raz myślał o zakończeniu kariery, z żużlem się nadal nie rozstaje. Marzy o przyczynieniu się do sukcesu Stali, który być może przyćmiłby ciągle obecną w jego pamięci datę 3ego lipca...
-Jak doszło do tego, że Jarek Łukaszewski jest dziś żużlowcem?
-Gorzów był i jest miastem żyjącym atmosferą żużla. Na stadion chodziłem z rodzicami i od razu zafascynowałem się tym sportem. Oczywiście, jak każde dziecko, marzyłem aby być drugim Edwardem Jancarzem. W moim przypadku problemem było jednak miejsce zamieszkania, gdyż pochodzę z Witnicy. Gdy zacząłem uczyć się w Gorzowie, postanowiłem jednak zapisać się do szkółki.
-Jakie były Pana pierwsze wrażenia po dołączenia do składu Stali?
-Wielkim przeżyciem była dla mnie możliwość poznania zawodników, którzy do tej pory byli dla mnie po prostu idolami! Pamiętam, że czułem się strasznie dumny, gdy mogłem porozmawiać z Rembasem, Nowakiem, czy innymi zawodnikami, których nazwiska do dziś kojarzą się z legendarną Stalą. Dla młodego chłopaka jest to duże przeżycie, przecież ci zawodnicy byli w Gorzowie bardzo sławni.
-Jaką osobą w takim razie jest Pan prywatnie?
-Bardzo trudno jest mówić o sobie samym. Jednakże prywatnie jest po prostu normalną osobą! Zawsze staram się być sobą, niezależnie od sytuacji. Czy jestem na torze, czy poza nim, zachowuję się tak samo, jestem zwyczajnym człowiekiem.
-Jaki ma Pan stosunek do popularności związanej przecież z zawodem sportowca?
-Mieszkam w małej miejscowości koło Witnicy i rzeczywiście jestem tam rozpoznawany, wielu ludzi mnie zna. Na szczęście nigdy nie przytrafiła mi się żadna przykra sytuacja związana z popularnością. Raczej słyszę od ludzi pozytywne słowa, zdarza się, że kibice dodają otuchy, co jest bardzo ważne! Bardzo cieszy mnie to, że bez względu na to, czy idzie mi dobrze, czy źle nie jestem wygwizdany, nikt jeszcze nie rzucał niczym w mój samochód (śmiech)!
-Jak wyglądały pierwsze lata startów poza gorzowskim klubem?
-W barwach Stali starowałem do 1993 roku. W drużynie była spora rywalizacja o miejsce w składzie, trener zadecydował, że w kolejnym roku będę musiał szukać sobie klubu. Przyznam, że pomyślałem wtedy o zakończeniu kariery, jednak skusiłem się na propozycję jazdy w drugoligowej Wandzie Kraków. Wspólnie z trenerem doszliśmy do wniosku, że może być to dobre posunięcie, w końcu będę miał szansę się rozjeździć. Faktycznie wyszło mi to na dobre, bo w Krakowie notowałem byłem liderem drużyny. Niestety do czasu! Kres nadszedł 3 lipca, gdy na torze w Rybniku doznałem kontuzji... Sprawcą karambolu był Joergensen. Wtedy właśnie na osiem miesięcy zmuszony byłem pożegnać się z żużlem.
-3 lipca! Pamięta Pan to z wielką dokładnością...
-Tak, ta data zapadła mi w pamięć do końca życia. Joergensen zdecydowanie winny był mojego upadku. Bezpardonowym atakiem doprowadził do kolizji. Trudno w takiej sytuacji nie mieć do zawodnika żalu. Po tym upadku nigdy więcej nie spotkałem się z nim na torze. Z pewnością moje podejście do takiego wyścigu byłoby zdecydowanie inne, miałbym przecież w pamięci obrazem z Rybnika. Nie oznacza to jednak, że jechałbym po to, aby się zrewanżować. Nie należę do takich ludzi! Większa byłaby po prostu mobilizacja, inne nastawienie psychiczne. Zwycięstwo nad Joergensenem miałoby wtedy specyficzny smak...
-Następnie reprezentował Pan barwy Łodzi oraz Gniezna, jak doszło do tych transferów?
-Każdy zdaje sobie sprawę, że Wanda Kraków borykała się z problemami finansowymi, po sezonie 1996 jej istnieje w ogóle stało pod znakiem zapytania. Wtedy właśnie w mojej karierze przytrafiło się coś niesamowitego. Uległem bowiem kolejnej poważnej kontuzji, a Kraków wtedy wystawił mnie na listę transferową z kwotą stu tysięcy złotych! Powiem szczerze, wykupiono mnie wtedy za pieniądze, które chyba sam bym za siebie nie zapłacił (śmiech)! Jakub Andrzej Grajewski doszedł do wniosku, że przydałby się taki Łukaszewski w barwach Łodzi. Był to krok ryzykowany, bo przecież leżałem wtedy na szpitalnym łóżku. Przyznać jednak trzeba, że te pieniądze w dużej mierze pozwoliły Wandzie Karków na kolejny rok startów w lidze.
-Czy najbliżsi towarzyszą Panu na zawodach?
-Moja rodzina nie kibicuje mi na stadionie, co więcej żona nawet nie słucha relacji w radio! Małżonka bardzo się denerwuje, strasznie przeżywa. Pamiętam, gdy kiedyś postanowiłem zabrać swoją rodzinę na zawody do Rawicza. W pierwszym wyścigu niestety upadłem na tor i nieprzytomnego odwieziono mnie do szpitalu. Nic dziwnego, że po tym incydencie najbliżsi wolą zostać w domu!
-W ubiegłym roku mówiono, że zakontraktowano Pana po to, aby pomóc Stali w awansie do extraligi, a czyn ten miał być zwieńczeniem kariery...
-O zakończeniu kariery myślałem już kilka razy, jednak zawsze znajdowałem jakąś furtkę i wychodziło mi to zdecydowanie na dobre. Oczywiście w roku ubiegłym zakładaliśmy sobie ambitny plan awansu do extraligi i przyznam, że w trakcie sezonu nie myślałem już o tym, aby kończyć z żużlem. Jeżeli drużynie zależy na wyniku nie można podchodzić do startów z takim nastawieniem. Robiłem wszystko, aby jak najlepiej startować, maksymalnie skupiałem się na żużlu. Będę jeździł dopóki będę miał taką możliwość i stać mnie będzie na skuteczną walkę!
-Co stoi na przeszkodzie skutecznych wyścigów w obecnym sezonie?
-Niestety ten rok jest wyjątkowo pechowy! Cały czas inwestuję w moje motocykle w miarę moich możliwości finansowych. Niestety złośliwość rzeczy martwych! Cały czas doświadczam defektów, które eliminują mnie z walki. To bardzo dołujące, gdy robię wszystko, co w mojej mocy, aby jeździć na najwyższym poziomie, a sprzęt odmawia posłuszeństwa... Najgorzej, gdy wyremontowany silnik psuje się na treningu! Dlatego właśnie bardzo dziękuję Piotrkowi Paluchowi za to, że pożyczył mi swój motocykl na spotkanie z Grudziądzem. Właśnie dzięki niemu udało mi się nawiązać jakąkolwiek walkę na torze.
-Co się dzieje, gdy problemy sprzętowe wpędzają Pana w tzw. dołek?
-W takich momentach najważniejsza jest rodzina, która bardzo mnie wspiera. Słowa pocieszenia słyszę także od moich sponsorów, którzy widzą, że to, co się dzieje na torze, nie jest spowodowane brakiem mojej formy, lecz słabym sprzętem. Często pytają, wspierają mnie. To bardzo ważne! Jeżeli startuje się na słabym sprzęcie ma to przełożenie także na dyspozycję na torze. Uważam, że technicznie nie jestem złym zawodnikiem, ale gdy motocykl nie ciągnie niestety popełnia się błędy, których przy skutecznym sprzęcie na pewno by się nie zrobiło! Chcę wykonać jakiś manewr lecz motor na to nie pozwala, jest zbyt wolny. Tego problemu nie w tym roku na przykład Andrzej Głuchy, który świetnie spasowany jest z motocyklami. Jego forma jest naprawdę wyśmienita i szczerze Andrzejowi gratuluję! Miło popatrzeć na tak perspektywicznie rozwijającego się zawodnika.
Komentarze opinie